wtorek, 30 sierpnia 2011

bo nam się tak trudno rozstać...

Ja i mój tłuszczyk, dwaj przyjaciele z boiska, papużki nierozłączki i kółko wzajemnej adoracji.
Jesteśmy jak symbioza raka pustelnika z ukwiałem. Chociaż nie, bo ja z mojego tłuszczyku nie mam pożytku (no chyba tylko wtedy, kiedy na dworze jest zimno, a on mnie grzeje) a rak z ukwiału to i owszem.


Jednak przychodzi taki czas, kiedy trzeba sobie powiedzieć adieu! Damy sobie całusa w policzek, a potem odejdziemy każde w swoja stronę, tylko ukrattkiem wycierając łzę na dowidzenia.


Tak byłoby w holywoodzkim filmie.  A jaki scenariusz sprawdza się w życiu?
Ano taki, że o żadnym rozstaniu mowy być nie może, tłuszczyk nawet nie myśli o odejściu w najlepsze falując na moim brzuchu.
Pewnie pomyślicie sobie, tak, trzeba było się wziąć za dietę, ćwiczenia, aerobik, te sprawy. Z politowaniem popatrzyłybyście na mnie, że tego nie wiem.
Ależ oczywiście, że wiem. Mało tego, nawet tych wszystkich zabiegów próbowałam. Pociłam się jak mysz, pot ściekał mi po miejscach dyskretnie przykrytych, i co?
Niestety miejsca, które poczuły się choć trochę do tego, by zareagować na moje wysiłki i okazać mi solidarność, były cycki, które się trochę zmniejszyły. (Wam też zawsze stamtąd od razu schodzi?)
Natomiast Pan Fałd Tłuszczu, jak to prawdziwy facet, który widzi jak żona sprząta, kiedy on ogląda mecz, jeszcze wygodniej rozsiadł się na kanapie i ani mu się śni reagować na moje wysiłki! Zachowuje się tak, jakby zabiegi nie jego dotyczyły, a przecież to właśnie o niego chodziło!


I jak to się kończy? Tak jak to w życiu bywa z mężczyznami. Ani myślał się zreformować, natomiast mi po każdej próbie entuzjazm gasł, po czym przychodziła rezygnacja i próba pogodzenia się z własnym losem i Panem Fałdem.


Jednak przyszedł czas, kiedy we mnie zakiełkowało poczucie, że tak dalej być nie może!
Mam się poddać terrorowi jakiegoś Fałda? To przez tyle lat nasze prababki walczyły o równouprawnienie, a ja chcę zaprzepaścić ich starania?
O nie! Na pewno tak nie będzie!


Ok, nie będę ściemniać. Wcale nie jestem taka bojowa i tak przywiązana to feminizmu. Bo co mi tam po historii, kiedy nawet moja rodzina nie mogła nic zrobić by zmotywować mnie do tego, by trwale schudnąć.


Tak naprawdę problemem dla mnie nie było zacząć stosować dietę- to był pikuś. Potrafiłam parę dni głodować, więc ograniczyć jedzenie do jadłospisu polecanego w diecie nie było ciężko. Parę dni, nawet tydzień jakoś leciał, dawałam radę. Problem pojawiał się później...


Kiedy wielkimi krokami nadchodził ON- KRYZYS. (Czy zauważyłyście, ze zawsze ilekroć chodzi o jakieś tragiczne wydarzenia, to są one rodzaju męskiego? A to pramatkę Ewę obwiniają za całe zło tego świata! Bo niby jakieś tam jabłuszko zerwała, no wielkie mi halo! Pff mężczyźni!).


Moja wyobraźnia podsuwała mi różne smakołyki, które mogłabym jeść. Węch płatał figle, ciągle czułam pachnące mięsko, gotowane ziemniaczki, nawet kapustka wydawała się ambrozją. Nie mówiąc już o dużym, dorodnym, przekładanym różnymi warstwami, słodkim ciastku.
Mmmmmmmmmmmm!!! Orgia!


Jednak, postanowienie to postanowienie. Trzeba być konsekwentną, mama uczyła. Konsekwencja i systematyczność to klucz do sukcesu.
Więc aby się zmotywować i utwierdzić w przekonaniu co do słuszności działania, człapałam sobie człapu człap do mojej wyroczni. Do tej, która karała mnie najsurowiej za grzech lekkiego nadużycia ciasteczka, spaghetti czy pizzy. To ona zauważała każdy nadmiarowy kąsek podczas posiłku. I to ona karała mnie najsurowiej....
Moja waga.
Wredna małpa, dodawała mi kilogramy. Jestem przekonana, że wielokrotnie mnie oszukiwała. Bo przecież jak wytłumaczyć to, że od paru dni byłam na diecie, a jej wskazówka tylko nieznacznie się ruszyła? Ja prawie umierałam z głodu, a ona twardo obstawiała błędny, nieszczęśliwy numerek.


Aż któregoś dnia znalazłam rozwiązanie! Ha! Byłam genialna w swojej przenikliwości! Ona po prostu się ZEPSUŁA!
Czym prędzej wymieniłam starą, zacinającą się wagę, na nową elektroniczną.
Z bijącym sercem wkroczyłam na nowe cudo i...
Pokazała to samo co stara.
Załamałam się i poczułam, że muszę to sobie wynagrodzić. Nagrody było dużo i była słodka. Mmmm jaka słodka.
Porzuciłam myśli o odchudzaniu, skończyłam katować się dietą, pozwoliłam sobie na ucztę bogów. Czego skutki były opłakane.
Już nie miałam tylko fałdy i lekkiej nadwagi, problem zaczął się rozrastać. Dorwał mnie efekt jo-jo (znów mężczyzna).
Najgorsze było to, że działo się tak za KAŻDYM razem.
Do każdej nowej diety podchodziłam z marzeniami i wiarą w sukces, a kończyło się (w najlepszym wypadku) na zasiadaniu z kubkiem lodów na kanapie.
Oczywiście przy tym obiecywałam sobie powrócić do diety następnego dnia. A potem następnego i następnego... etc.


Co w takim razie sprawiło, że tym razem, po wielu klęskach postanawiam ponownie podnieść rękawicę i ruszyć do walki? Niestety, moje zdrowie i to, że jeśli nie poradzę sobie z problemem nadwagi, nie pokonam chorób, które zaczęły mnie atakować.
Wcześniej udawałam przed sobą i innymi, że to nie ma związku albo bagatelizowałam problem. Teraz już wiem, że większość moich kłopotów ze zdrowiem bierze się od niej :(


W związku z tym postanowiłam, że dam radę, że schudnę.
Ale tym razem znajdę taki program, który nie będzie mnie wykańczał, z którym się zaprzyjaźnię i nie będę czuć, że się katuje każdą minutą. Przerzucę wszystkie zasoby internetu, wszystkie dostępne książki i nie spocznę, dopóki nie dopnę swego.
Sprawdzę, co jest przyczyną moich problemów z dietetycznego i medycznego punktu widzenia. Zglebię wiedzę, a dopiero potem przystąpię do realizacji mojego planu!


I wiecie co? Mam przeczucie, że tym razem mi się uda!


A więc przyszedł czas na to by UWOLNIĆ KALORIE! Żyj sobie spokojnie, ale gdzie indziej. Beze mnie!


A Wy? Dlaczego tak patrzycie? Uwolnijcie kalorie razem ze mną :)


Na koniec coś dla nas drogie Panie ;)